piątek, 13 marca 2009

Wypaczając rzeczywistość

łód? Głód wiedzy?  

Słowa, którymi się posługujemy, tworzą rzeczywistość. Szczególny wpływ mają na to dziennikarze, którzy jednak podlegają różnym naciskom.

Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z nacisków, jakim poddawani są amerykańscy dziennikarze pracujący na Bliskim Wschodzie, gdy kilka lat temu żegnałem się z kolegą z gazety "Boston Globe", który wracał do Ameryki. Wyraziłem wówczas żal z powodu tego, że musi on opuścić ten region świata, praca w którym bez wątpienia dawała mu satysfakcję i sprawiała przyjemność. On jednak odpowiedział, bym swoje wyrazy ubolewania zachował dla kogoś innego. Stwierdził, że opuszczając Bliski Wschód nie będzie już musiał wypaczać rzeczywistości, tylko po to, by zadowolić czytelników. Uznał to za niewątpliwą korzyść wynikającą ze swojego powrotu do Ameryki.

"Kiedys określałem izraelską partię Likud jako partię prawicową", powiedział. "Jednak od niedawna, pod naciskiem redaktorów gazety, musiałem zrezygnować z tego określenia. Spotykało się to bowiem z silnymi reakcjami sprzeciwu ze strony wielu naszych czytelników". No i co teraz, zapytałem. "Nic, po prostu nie używamy już wobec tej partii określenia 'prawicowa'".

Niewiarygodne. Choć zdawałem sobie sprawę z tego, że ci "czytelnicy" byli uważani przez "Boston Globe" za przyjaciół Izraela, to wiedziałem też doskonale, że pod przywództwem Benjamina Netanyahu partia Likud była najbardziej prawicowa w całej swojej historii.

Jest to oczywiście zaledwie wierzchołek semantycznej góry lodowej, z którą zderzyło się amerykańskie dziennikarstwo na Bliskim Wschodzie. Nielegalne osiedla żydowskie, przeznaczone wyłącznie dla Żydów, a położone na ziemi arabskiej są bezsprzecznie "koloniami", i tak je kiedyś nazywano. Nie potrafię określić momentu w historii, kiedy zaczęto używać słowa "osiedla". Ale przypominam sobie dokładnie, że jakieś dwa lata temu zaczęto słowo "osiedle" zastępować określeniem "lokalna społeczność żydowska".

W podobny sposób palestyńskie terytoria "okupowane" zostały w doniesieniach amerykańskich środków masowego przekazu złagodzone do terytoriów "spornych". Stało się to zaraz po tym, jak pełniący wówczas funkcję Sekretarza Stanu Colin Powell wydał instrukcję wszystkim ambasadom amerykańskim na Bliskim Wschodzie, by ziemie na Zachodnim Brzegu określać jako "sporne", a nie "okupowane".

Innym przykładem jest "mur", potężna betonowa konstrukcja, której zadaniem, według przedstawicieli Izraela, ma być ochrona niewinnej ludności Izraela przed zamachami palestyńskich samobójców. Rozwiązanie to odniosło zresztą pewien sukces. Jednak ten "mur" nie pokrywa się z granicami Izraela z 1967 roku, i często wcina się bardzo mocno w ziemię palestyńską. I obecnie coraz częściej używa się określenia "ogrodzenie", zamiast słowa "mur". Czy też terminu "bariera ochronna", który jest ulubionym sformułowaniem izraelskiej administracji. Uzasadnia się to tym, że przez część swojej długości nie przypomina on muru, więc nie można nazywać go "murem". I to pomimo tego, że w swej przeważającej części ten wykonany z betonu i stali wąż wijący się na wschód od Jerozolimy jest wyższy od dawnego Muru Berlińskiego.

Efekt tej słownej manipulacji dziennikarskiej jest jasny i klarowny. Jeżeli ziemie palestyńskie nie są okupowane, a są one jedynie przedmiotem prawnego sporu, który może zostać rozwiązany przed sądem albo przy herbatcie, to młody Palestyńczyk rzucający kamieniem w żołnierza izraelskiego zachowuje się w oczywisty sposób, jak ktoś niespełna rozumu.

Jeżeli kolonie izraelskie wybudowane nielegalnie na terytorium Palestyny są po prostu zwykłymi, sympatycznymi i przyjaznymi "osiedlami", to każdy Palestyńczyk, który je atakuje, jest działającym wbrew logice terrorystą.

Wreszcie musi mijać się z logiką jakikolwiek protest przeciwko "ogrodzeniu" czy "barierze ochronnej" - pojęciom, które kojarzą się raczej z płotem wokół domowego ogrodu czy z bramą wjazdową do kompleksu mieszkalnego.

W takiej sytuacji, uciekający się często do przemocy sprzeciw Palestyńczyków wobec tych wszystkich zjawisk powoduje, że automatycznie stają się oni z gruntu złymi i pozbawionymi serca potworami. Używając takiego a nie innego języka wyrażamy zatem w sposób jednoznaczny swoje wobec nich potępienie.

Te niepisane zasady stosowane są również w innych częściach regionu. Dziennikarze amerykańscy standardowo opisywali iracki ruch oporu, używając określeń płynących z ust przedstawicieli USA - nazywając tych, którzy dokonywali ataków na wojska amerykańskie mianem "rebeliantów", "terrorystów" czy "niedobitków" obalonego reżimu. Dziennikarze amerykańskich stacji radiowych i telewizyjnych skwapliwie i bezkrytycznie podchwycili język wprowadzony przez namiestnika Stanów Zjednoczonych w Iraku, Paula Bremera III.

Telewizja amerykańska w tym samym czasie przedstawia wojnę jako bezkrwawe zabawy w piaskownicy, a cały jej horror - widok okaleczonych ciał ofiar nalotów bombowych, które są roznoszone po pustyni przez hordy dzikich psów - usunięto poza kadr kamery. Redaktorzy w Londynie i Nowym Jorku czynią wszystko, co w ich mocy, by nie narażać "delikatnych i wrażliwych" widzów na zbyt brutalne sceny, by nie epatować "pornografią" śmierci (a więc dokładnie tym, czym wojna jest), czy by nie "bezcześcić" pamięci tych, których właśnie pozbawiliśmy życia.

Ten wypełniony pruderią i zakłamaniem przekaz telewizyjny powoduje, że społeczeństwo dużo łatwiej jest skłonne poprzeć wojnę, a dziennikarze dawno temu, w zgodzie z zaleceniami rządów i przywódców państw, uczynili wojnę i śmierć dużo bardziej przystępną. Dziennikarstwo telewizyjne stało się w konsekwencji nieodłącznym i śmiertelnym dodatkiem do wojny.

W dawnych czasach wierzyliśmy w to głęboko, że zadaniem dziennikarzy jest opisywanie rzeczywistości "tak jak ona dokładnie wygląda". Wystarczy przejrzeć raporty pisane przez wybitnych dziennikarzy z czasów II Wojny Światowej, by zrozumieć co mam na myśli. Ed Murrow, Richard Dimbleby, Howard K. Smiths czy Alan Moorhead nie szukali pięknych słów, nie wypaczali rzeczywistości i nie unikali nawet najokropniejszej prawdy tylko dlatego, że słuchacze i czytelnicy nie chcieli jej poznać, czy też że mogła im się ona nie spodobać.

Nazywajmy zatem kolonię kolonią, okupację - okupacją, a mur - murem. I może wtedy uda się też wyrazić całą okrutną rzeczywistość wojny pokazując dokładnie i ze szczegółami, że nie chodzi w niej tylko o to, kto wygra a kto zostanie pokonany, ale że jest ona absolutnym upadkiem człowieczeństwa.


Oryginalny artykuł: Telling It Like It Isn't, Robert Fisk, 2005.12.27, ZNet
Stachursky

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz