piątek, 13 marca 2009

Jak gwiazdy muzyki rockowej zdradziły ubogich

Stuart Hodkinson

Niech nędza przejdzie do historii. Niech Geldof przejdzie do historii. Afryka oszukana przez przywódców G8.

Przebrzmiały jako artysta ale wciąż pełen werwy i społecznego zacięcia Bob Geldof, w towarzystwie Bono z zespołu U2, wygłosił przemówienie, w którym gorąco poparł porozumienie dotyczące Afryki zawarte w lipcu tego roku podczas szczytu G8. Na konferencji prasowej zwołanej w Gleneagles, powiedział: "Było to najważniejsze z punktu widzenia Afryki spotkanie ze wszystkich, jakie kiedykolwiek się dotąd odbyły. Nie miało sobie równych. Afryka oraz żyjący w nędzy mieszkańcy tego kontynentu w ciągu tych trzech dni uzyskali więcej niż w wyniku wszystkich wcześniejszych szczytów G8". Jednak Można było dostrzec, jak osoby reprezentujące koalicję organizacji społecznych z Afryki potrząsały głowami, z niedowierzaniem i gniewem słuchając napuszonych i pochlebnych słów wygłaszanych przez Geldofa.

"Ludzie nie mogą dać się ogłupiać znanym postaciom estrady" - mówił ekonomista z Senegalu Demba Moussa Dembele, członek African Forum on Alternatives - "Afryka nie dostała nic". Organizacje pozarządowe z Wielkiej Brytanii również okazały duże niezadowolenie, a niektóre z nich natychmiast zdystansowały się od wypowiedzi gwiazd na temat szczytu G8. "Wyrażając bezpodstawne uwielbienie dla tego pozbawionego realnego znaczenia porozumienia podpisanego przez światowych przywódców, [Geldof] zdradził setki tysięcy ludzi, którzy manifestowali w Edynburgu", powiedział członek World Development Movement (WDM) Peter Hardstaff w oświadczeniu dla War on Want

Ich złość i rozgoryczenie były zrozumiałe. Poprzedniego wieczoru członkom grupy koordynacyjnej organizacji Make Poverty History (MPH) - Niech nędza przejdzie do historii - udało się odeprzeć przeprowadzoną w ostatniej chwili przez Oxfam (jedną z najbardziej wpływowych w Wielkiej Brytanii organizacji pozarządowych, a przy tym wielkiego sojusznika rządu brytyjskiego) desperacką próbę wymuszenia pozytywnej reakcji MPH na wynik szczytu G8. Kumi Naidoo, weteran ruchu wymierzonego w apartheid w Afryce Południowej, a obecnie przewodniczący nadzorującej MPH organizacji Global Call to Action against Poverty (GCAP), następująco podsumował w obecności około stu dziennikarzy z całego świata oficjalne stanowisko państw-uczestników szczytu: "Szczyt G8 odpowiedział zaledwie cichym szeptem na donośne wołanie ludzi. Obietnica udzielenia większej pomocy do 2010 roku jest jak odwlekanie o pięć lat przyjścia z pomocą ofiarom tsunami".

Tak ostra krytyka pochodząca od przedstawicieli kampanii MPH, która, za sprawą uczestniczących w niej megagwiazd sceny, była od prawie roku oczkiem w głowie brytyjskich mediów, mogłaby skutecznie pogrzebać wysiłki Partii Pracy zmierzające do przedstawienia Blaira (gospodarza szczytu G8) jako głównego twórcy "historycznego porozumienia na rzecz Afryki". Jednak w chwili kryzysu, na pomoc Blairowi i szczytowi G8 przybył ochoczo Geldof. Porzucając swoją rolę w ruchu MPH na rzecz uczestnictwa w Komisji do Spraw Afryki premiera Blaira i w koncercie Live 8, były gwiazdor rockowy Geldof określił swoich współpracowników na rzecz walki z ubóstwem jako ludzi "pozbawionych przyzwoitości". Zaraz potem w świetle jupiterów z entuzjazmem ogłosił uzgodnienia szczytu G8. "W sprawie pomocy finansowej, 10 na 10. W sprawie zadłużenia, 8 na 10. W sprawie handlu ... jasno widać, że podczas tego szczytu podjęto decyzję o zaniechaniu dalszego wymuszania liberalizacji handlu", powiedział. Zakończył ogłaszając z euforią, że: "Jest to konkretne i wspaniałe uzgodnienie dotyczące handlu".

Jego interwencja spowodowała, że następnego dnia wszystkie środki masowego przekazu bezkrytycznie ogłosiły, że stawiane przed szczytem G8 "zadanie zostało wykonane". Wskutek takiej pozytywnej propagandy, uczestnicy kampanii MPH stanęli wobec bardzo trudnego zadania by ponownie zainteresować i uczulić opinię publiczną na problemy Afryki.

Rozczarowanie ruchów społecznych wynikiem szczytu G8 i pozytywną wobec niego postawą ludzi pokroju Geldofa i Bono jest w pełni zrozumiałe, gdy porówna się ustalenia szczytu Gleneagles z żądaniami koalicji MPH.

Zgodnie z przyjętym w 2000 roku przez Organizację Narodów Zjednoczonych programem realizacji Milenijnych Celów Rozwoju, MPH domagała się natychmiastowego zwiększenia pomocy międzynarodowej pochodzącej od bogatych państw do wysokości 50 miliardów dolarów rocznie. Wzywała ona również kraje grupy G8 - Kanadę, Francję, Włochy, Niemcy, Japonię , Rosję, Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone - by wypełniły swoją obietnicę i przeznaczały na pomoc dla biednych krajów świata 0.7% dochodu narodowego. Przed spotkaniem w Gleneagles, państwa grupy G8 przeznaczały na ten cel średnio 0.2%. Poza tym, większa pomoc miała również oznaczać "lepszą pomoc", a więc taką, która nie jest związana wymaganiami narzucanymi przez rządy państw zachodnich, a dotyczącymi tak przeznaczenia tych środków jak i polityki gospodarczej prowadzonej w krajach-odbiorcach tej pomocy. Jak przekonuje Yifat Susskind z mającej swoją siedzibę w USA i zajmującej się prawami człowieka organizacji MADRE, zakres tych "wymagań" wykracza poza prywatyzację i liberalizację handlu: "Jest wymogiem, by prawie 70 procent pomocy ze Stanów Zjednoczonych zostało przeznaczone na zakup towarów od amerykańskich producentów, włączając w to leki dla chorych na HIV/AIDS. Kupowane od amerykańskich firm kosztują one 15.000 dolarów, przy koszcie leków generycznych wynoszącym 350 dolarów".

W komunikacie ze szczytu państw G8 w poczuciu wielkiego zadowolenia ogłoszono, że uzgodniono "podwojenie pomocy" do 2010 roku do kwoty 50 miliardów dolarów rocznie. Z tej kwoty 25 miliardów zostanie przekazane Afryce. Zdecydowano też, że "ubogie kraje powinny mieć swobodę w prowadzeniu swojej polityki gospodarczej". Poparcie tego dokumentu przez Bono z pewnością usatysfakcjonowało 200 tysięcy uczestników demonstracji Make Poverty History w Edynburgu jak też miliony ludzi na całym świecie oglądających koncert Live 8. "Mówimy o nowych funduszach w wysokości 25 miliardów dolarów", wykrzyczał Bono pełnym emocji i wzruszenia głosem. "Świat przemówił, a politycy wysłuchali jego głosu".

Faktycznie jednak Bono, gwiazda muzyki rockowej, był aktorem odgrywającym swoją życiową rolę, gdyż został on wcześniej poinformowany przez przedstawicieli kampanii MPH, że umowa dotycząca pomocy jest szwindlem. Większość z tych 25 miliardów nie była "nowymi funduszami", ale pochodziła ze starych zobowiązań albo z przyszłych budżetów pomocowych, co automatycznie oznacza dużo mniejszą pomoc po 2010 roku. Tylko kraje UE zobowiązały się do przeznaczania na pomoc ubogim krajom 0.7% dochodu narodowego, choć nastąpi to dopiero po 2015 roku - w 45 rocznicę podjęcia tego zobowiązania. Wielka Brytania jako jedyne państwo zapowiedziała, że nie będzie wiązać przekazywania środków pomocowych z wprowadzaniem reform wolnorynkowych przez kraje - beneficjentów. Stany Zjednoczone natomiast obstawały przy stanowisku, że zwiększenie pomocy musi równolegle "wymuszać liberalizację gospodarki".

Zdaniem uczestników kampanii MPH, również porozumienie wypracowane przez kraje G8 w sprawie zadłużenia było w podobny sposób dobrze opakowanym oszustwem. Gdy Gordon Brown opuścił spotkanie ministrów finansów grupy G7 (G8 bez Rosji) i ogłosił, że 18 państw - w tym 14 krajów afrykańskich - uzyskało "likwidację zadłużenia w 100%", a 20 innych państw dostąpi tego samego w krótkim czasie, brytyjskie środki masowego przekazu prześcigały się w wyrażaniu zachwytu: "umowa redukująca zadłużenie Afryki o 55 miliardów dolarów - zwycięstwo milionów", napisał na pierwszej stronie "Observer". Artykuł cytował ekstatycznego Geldofa, który oświadczył: "Jutro 280 milionów Afrykańczyków obudzi się i po raz pierwszy nie będą oni winni ani tobie ani mi złamanego szeląga z kredytu, który ciążył im i ich krajom przez długie, długie lata".

Geldof po raz kolejny rozmyślnie wprowadził opinię publiczną w błąd. Pomijając to, że MPH dopominała się pełnej, natychmiastowej i bezwarunkowej redukcji długów sześćdziesięciu dwóm najuboższym krajom, "historyczna" umowa grupy G7 może stanowiła co najwyżej "deklarację" likwidacji zadłużenia 18 krajom wobec zaledwie 3 międzynarodowych instytucji kredytowych: Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), Banku Światowego (BŚ) i Banku Rozwoju Afryki (BRA). Oznacza to, że państwa afrykańskie będą wciąż zmuszone spłacać pożyczki zaciągnięte u 16 innych kredytodawców. Ponadto, darowana kwota 55 miliardów dolarów oznacza faktycznie nieco ponad 1 miliard, gdyż tyle wynoszą roczne odsetki od kredytów zaciągniętych przez wszystkie 18 krajów wobec MFW, BŚ i BRA. Dla porównania, w 2003 roku, kraje rozwijające się musiały zapłacić 23.6 miliarda dolarów w ramach kosztów obsługi swojego zadłużenia. Nie jest też dziełem przypadku, że kraje, którym darowano zadłużenie, przez ostatnie dziewięć lat wdrażały neoliberalne reformy gospodarcze według programu dla Mocno Zadłużonych Krajów Ubogich (ang.: Heavily Indebted Poor Country, HIPC) opracowanego przez BŚ i MFW. Stoi to w sprzeczności z żądaniami kampanii MPH by "proces oddłużania był sprawiedliwy i przejrzysty" i by kwota oddłużenia nie redukowała przyznanych danemu krajowi środków pomocowych.

"Te pozostałe dwadzieścia krajów musi również przystąpić do programu HIPC, jeśli chce redukcji swojego zadłużenia" - wyjaśnia Eric Toussaint, członek mającego swoją siedzibę w Belgii, Committee for the Abolition of the Third World Debt. "I co więcej, kwota zredukowanego długu, pomniejszy środki pomocowe dla danego kraju, które mogą zostać przyznane tylko w przypadku, gdy kraj ten sprosta 'ustalonym kryteriom politycznym', co oznacza kolejne lata prywatyzacji i liberalizacji, które powodują wzrost opłat za edukację, służbę zdrowia, zwiększają podatek VAT, znoszą dopłaty do produktów pierwszej potrzeby i czynią niesprawiedliwą konkurencję pomiędzy lokalnymi producentami a ponadnarodowymi korporacjami, wszystko to szkodzi tym ubogim krajom. Słowa Geldofa, o tym, że warunkowość pomocy została zniesiona były od początku do końca kłamstwem.

Poczucie niesprawiedliwości wśród uczestników kampanii na rzecz oddłużenia było ogromne. Między rokiem 1970 a 2002 państwa Afryki otrzymały łącznie 540 milardów dolarów pożyczek - których wartość jednak znacznie zmalała w wyniku wzrostu stóp procentowych w latach osiemdziesiątych - od których musiały one zapłacić około 550 miliardów samych odsetek. Obecnie wartość zadłużenia wynosi wciąż 295 miliardów dolarów. Cena jaką zapłaciła ludność tego kontynentu za tak zwany nieistniejący deficyt była ogromna. W wyniku głodu i chorób w latach osiemdziesiątych zmarło kilkadziesiąt milionów mieszkańców Afryki. W tym samym czasie rządy państw Afryki przeznaczały średnio 16% swoich dochodów na spłatę zaciągniętych pożyczek, natomiast wydatki na edukację i opiekę medyczną wynosiły odpowiednio 12% i 4%.

Jeszcze bardziej rozczarowujące okazały się prowadzone podczas szczytu dyskusje na temat handlu. MPH domagała się od państw grupy G8 podania wiążących i ostatecznych dat zniesienia subsydiów i innych form wspierania producentów żywności w tych krajach - wartych około 300 miliardów dolarów rocznie - które uderzają w rolnicze społeczności krajów Południa. Żądała też znacznego ograniczenia nacisków na biedne kraje, wywieranych często poprzez wielostronne, regionalne czy dwustronne umowy handlowe, by te poddały się liberalizacji i prywatyzacji. "Obecny szczyt grupy G8 w żadnym stopniu nie wskazuje na zmianę filozofii stojącej za agresywną kampanią prowadzoną przez negocjatorów bogatych państw nastawioną na włączenie sektora rolniczego, przemysłowego i rynku usług krajów rozwijających się do Organizacji Wolnego Handlu", stwierdził Martin Khor z Third World Network, wpływowej organizacji badawczo-doradczej mieszczącej się w Malezji, cytując wyrażoną w komunikacie ze szczytu G8 intencję, by dążyć do "ambitnego i zrównoważonego wyniku negocjacji" podczas grudniowego szczytu ministrów krajów WTO w Hongkongu.

Partia Pracy, Oxfam i plejada artystów

Dlaczego zatem Geldof i Bono rozmyślnie przeinaczyli sens porozumienia zawartego podczas szczytu G8? Czy było to spowodowane ich bliską znajomością z Blairem i Brownem, czym zresztą również może się pochwalić reżyser filmowy i pisarz Richard Curtis, współorganizator koncertu Live 8 i założyciel znaczącej brytyjskiej organizacji charytatywnej działającej na rzecz Afryki, Comic Relief? Według jednego z ważniejszych uczestników ruchu MPH, Petera Hardstaffa z WDM, ta przyjaźń to tylko jeden z wielu czynników. "Odniosłem wrażenie, że Geldof chciał w ten sposób znaleźć uzasadnienie dla koncertu Live 8 oraz swojego uczestnictwa w stworzonej przez Blaira Komisji do Spraw Afryki", wyjaśnił.

Jednak główni przedstawiciele ruchu obywatelskiego w Afryce są przekonani, że filantropia gwiazd rocka jest elementem szerszego "spisku" mającego na celu wyzysk Afryki przez zachodnie korporacje. "Szeroko opisywane wykluczenie afrykańskich artystów z głównej sceny koncertu Live 8 w Hyde Parku pomogło nam w zrozumieniu jakie są prawdziwe cele osi Blair-Geldof", przekonuje Aminata Traore, była minister kultury i turystyki Mali, obecnie współinicjator Arykańskiego Forum Społecznego (African Social Forum). "Nie chodziło tylko o to, by pokazać nam, gdzie jest nasze miejsce jako odbiorców pomocy, nie dając nam przy tym szansy działać w swoim własnym imieniu. Tragiczna sytuacja Afryki jest doskonałym towarem, na którym mogą dobrze zarobić, przede wszystkim rozmaite firmy, konsultanci, artyści czy sławne osobistości. Włączenie muzyków z Afryki do grona wykonawców koncertu Live 8 spowodowałoby zmniejszenie zysków wszystkich tych działaczy i pośredników". Działacz z Ghany, przewodniczący grupy politycznej Christian Aid, Charles Abugre, jest przekonany, że ma miejsce zakrojona na szeroką skalę akcja ideologiczna. "Oceniam Live 8 jako część doskonale zorganizowanej i przemyślanej strategii, dzięki której gigantycznym ponadnarodowym korporacjom uda się odwrócić uwagę świata od faktu, że to one są winne panującemu w Afryce ubóstwu".

W lipcowym wydaniu czasopisma "Red Pepper" Yao Graham, koordynator sieci Third World Network-Africa, określił Komisję ds. Afryki jako "jeszcze jedno narzędzie odwiecznego dążenia Zachodu do zagrabienia bogactw naturalnych Afryki", którego najbardziej jaskrawym objawem jest stawiany przez MFW i BŚ wymóg podporządkowania się gospodarek krajów afrykańskich interesom ponadnarodowych korporacji. Przyjazny dla biznesu wynik szczytu G8 został zapewniony przez raport Komisji do spraw Afryki, który z zadowoleniem przyjęła większość zachodnich firm z branży wydobywczej i rafineryjnej takich jak Anglo American, De Beers, Shell, Chevron Texaco, oraz ExxonMobil. Geldof, jednakże, był innego zdania, wypowiadając się w gazecie "Guardian": "Nie widzę sposobu by ten raport mógł iść jeszcze dalej". Później wykorzystał on scenę koncertu Live 8 oraz konferencję prasową po zakończeniu szczytu G8 dla wyrażenia swojego wielkiego poparcia propozycjom zawartym w raporcie Komisji.

Geldof posunął się jeszcze dalej w procesie wyciszania głosu mieszkańców Afryki. Pomimo licznych oskarżeń o "muzyczny apartheid", z premedytacją zakazał on pochodzącym z Afryki artystom występu podczas głównego koncertu Live 8 w Londynie, tłumacząc, że Live 8 "nie jest wydarzeniem kulturalnym" i że mogą w nim wziąć udział tylko artyści, którzy sprzedali ponad 4 miliony płyt, gdyż w przeciwnym razie mieszkańcy Chin "przełączą swoje odbiorniki na inny kanał". Po ogromnej fali krytyki, głównie ze strony muzyków i prezenterów radiowych, Geldof udzielił w końcu swojego błogosławieństwa skleconemu naprędce przez Peter Gabriela koncertowi Live 8 w południowej Anglii. Uczestniczyli w nim artyści z Afryki, a zgromadził on około 5000 widzów. Jeden z tych artystów, Sudańczyk Emmanuel Jal, który z dziecka-żołnierza stał się światową gwiazdą hip-hopu, stwierdził, że nie dopuszczając do występu artystów afrykańskich, Geldof stracił wszelki szacunek jego i wielu innych muzyków z Afryki. Dodał przy tym, że “Wszystko wskazuje na to, że próbuje on zaistnieć wykorzystując do tego celu biedną ludność Afryki".

Tę krytyczną ocenę podzielali również inni afrykańscy członkowie koalicji GCAP. "Gdy Bob Geldof i Richard Curtis ogłosili, że zostanie zorganizowany koncert Live 8 w Johannesburgu, na którym pojawi się Mandela, było to dla nas niemal jak policzek", wyjaśnia Firoze Manji, jeden z dyrektorów Fahamu, afrykańskiej sieci zajmującej się zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Manji wspomina, że koalicja na rzecz Afryki planowała zorganizowanie na początku lipca koncertu w Johannesburgu, który miał się odbyć na jednym z osiedli, tak by "zachęcić do masowego uczestnictwa ludzi, którzy w największym stopniu cierpią wskutek globalizacji i polityki neoliberalnej. Nie pojawiłyby się na nim paternalistyczne slogany Geldofa i Comic Relief". Jednak, pomimo protestu połowy członków GCAP, Oxfam wraz z przewodniczącym GCAP, Kumi Naidoo, zablokowali informację prasową zaprzeczającą związkom Geldofa z tym koncertem. Zaraz potem ogłosili oni, że koncert Live 8 dojdzie do skutku, gdyż "tego chce Richard Curtis oraz Live 8". Koncert ten, którego przygotowanie kosztowało pół miliona dolarów zobaczyło w końcu zaledwie 4.000 ludzi.

Wielu afrykańskich uczestników kampanii MPH jest przekonanych, że wykluczenie artystów z Afryki z udziału w głównym koncercie w Hyde Parku oraz odwołanie wszystkich koncertów w ramach Live 8 przygotowanych przez Afrykanów, które nie odpowiadały wizji Geldofa i Curtisa, było częścią strategii rządu brytyjskiego oraz jego zwolenników - w tym organizacji takich jak Oxfam czy Comic Relief, oraz sławnych ludzi takich jak Geldof - mającej na celu przekazanie całemu światu, w przeddzień szczytu G8, informacji: że rozwiązanie problemu biedy w Afryce nie jest zadaniem Afrykańczyków, ale ma być celem akcji charytatywnych rządów państw zachodnich, organizacji pozarządowych, bogatych i sławnych.

Live 8 - korporacyjne Eldorado

Podczas gdy Afryka znalazła się w gronie największych przegranych szczytu G8, inni odchodzili z jeszcze bardziej pękatymi portfelami. Przez pierwszy tydzień po koncercie Live 8, prawie każdy uczestnik tego wydarzenia zanotował fenomenalny wręcz wzrost sprzedaży swoich płyt. Żyłą złota okazało się nagłośniony przez media i długo oczekiwany pierwszy od dwudziestu lat wspólny występ Pink Floyd i Rogera Watersa - sprzedaż płyty "Echoes", zawierającej składankę ich największych przebojów, zwiększyła się o ponad 1300 procent. Firmy sponsorujące koncert Live 8 w Filadelfii obsypały jego uczestników drogimi upominkami o wartości 12 tysięcy dolarów, włączając w to odzież i biżuterię. Bez wątpienia będąc świadomym hipokryzji, tego, że powiększył on swój szacowany na 128 milionów dolarów majątek udziałem w koncercie charytatywnym, David Gilmour z zespołu Pink Floyd wezwał artystów uczestniczących w koncercie Live 8 i ich wytwórnie płytowe do zrzeczenia się honorariów i zysków. Brytyjska wytwórnia płytowa EMI, która zapłaciła 7 milionów dolarów za lukratywne kontrakty na wyłączną produkcję i wydanie 6 z 10 koncertów na DVD, wydała zdawkowe oświadczenie, że przekaże "procent" od dochodów na cele charytatywne. Jednak tylko nieliczni artyści odpowiedzieli na ten apel, natomiast tak firmy fonograficzne jak i sklepy płytowe pozostały praktycznie głuche na to wezwanie.

Zyski z koncertu osiągnęły również firmy sprzedające przeznaczone dla firm bilety na koncert w cenie 2300 dolarów za sztukę. Nie przeszkadzało Geldofowi, że firmy takie jak AOK Events zarabiały 10% od każdego takiego biletu, mimo że nieco wcześniej ludzi sprzedających w internecie darmowe bilety na koncert określił jako "chorych z żądzy zysku" i wymusił na witrynie internetowej eBay wstrzymanie wszystkich takich transakcji. Jego decyzja zezwalająca na udział w organizacji koncertu Live 8 sieci Clear Channel również spotkała się z niezadowoleniem uczestników kampanii MPH. Jest to bowiem sieć rozgłośni radiowych silnie związana z administracją Busha, promująca w 2003 roku prowojenne "Marsze Poparcia dla Ameryki" i oskarżana o cenzurowanie muzyków sprzeciwiających się wojnie w Iraku, takich jak Dixie Chicks, REM, i Radiohead. Plotka głosi, że Geldof, czemu później zaprzeczał, rozesłał wszystkim wykonawcom list elektroniczny, w którym zakazywał wspominania o wojnie w Iraku czy krytykowania George'a Busha.

Byli też oczywiście indywidualni korporacyjni misjonarze, którzy odnieśli korzyści z jedynego w swoim rodzaju, wprawiającego w dobry nastrój PR. Przykładem może być multimiliarder, szef firmy Microsoft Bill Gates, którego Geldof przedstawił milionom widzów koncertu Live 8 jako "najwspanialszego filantropa świata". Chociaż Gates ofiarował warte miliardy dolarów systemy operacyjne i oprogramowanie Microsoftu słabo zaopatrzonym szkołom afrykańskim, organizacjom charytatywnym i pozarządowym, krytycy twierdzą, że nie ma to nic wspólnego z działaniami charytatywnymi, a jest jedynie jeszcze jedną formą rywalizacji z ogólnodostępnym oprogramowaniem typu open source. Nie cieszy się również popularnością sponsorowanie przez Gatesa badań nad modyfikacjami genetycznymi żywności, które spotykają się z "szerokim sprzeciwem" wśród Afrykańczyków, gdyż są uznawane za szkodliwe i niepotrzebne, twierdzi Amadou Kanoute, dyrektor Consumers International Regional Office for Africa.

Najprawdopodobniej największymi beneficjentami całego przedsięwzięcia zostały ogólnoświatowe korporacje, które uzyskały od Geldofa wielomilionowe kontrakty na wyłączną transmisję i sponsorowanie darmowych koncertów oraz pomogły pokryć koszty ich organizacji w wysokości 40 mln dolarów. AOL-Time Warner, największa firma informacyjna na świecie, zapłaciła prawie 5 milionów dolarów za wyłączność na transmisję koncertów w internecie oraz w Stanach Zjednoczonych. Było to największe wydarzenie w historii Internetu, w którym uczestniczyło ponad 5 milionów internautów. Efekt reklamy widoczny był natychmiast: w czasie 48 godzin od koncertu Live 8, ponad 70% odsłon w serwisie muzycznym AOL pochodziło od osób nie posiadających abonamentu. Przed koncertem liczba ta nie przekraczała 30%.

Innym beneficjentem jest Nokia, która za cenę około 7,5 miliona dolarów zyskała sobie status światowego sponsora koncertu Live 8. Wykorzystała ona to wydarzenie dla dalszej konsolidacji swojej pozycji na rynku telefonów komórkowych, na którym jej udział sięga 30%, co przekłada się na około 200 milionów sprzedawanych rocznie telefonów komórkowych. Mieszkający w Londynie uchodźcy z Afryki są szczególnie tym oburzeni. "To właśnie firmy z branży telefonicznej, takie jak Nokia, napędzają wojnę domową w Demokratycznej Republice Konga", powiedział Muzemba Kukwikila, obywatel Konga, przewodniczący mieszczącej się w Londynie All-African People’s Community Consultative Commission. "Nieposkromiony apetyt na złoża cennych metali w Kongo wywindował ceny do szalonego wręcz poziomu, co zachęciło uczestników wojny do wydobywania i sprzedaży tych surowców, by finansować ich kryminalne działania. Uciekają się przy tym do pracy przymusowej, gwałtów i morderstw".

Ironią jest fakt, że to właśnie ważny z symbolicznego punktu widzenia koncert w ramach Live 8 - Africa Calling - który promował prawie wyłącznie czarnych muzyków z Afryki, wyrzuconych z głównych scen Live 8, otrzymał najbardziej kontrowersyjnych sponsorów. Rio Tinto, największe przedsiębiorstwo wydobywcze na świecie, szeroko potępiane za liczne przypadki naruszeń praw człowieka i degradację środowiska naturalnego w państwach Południa, nie ma opinii przyjaciela Afryki. Firma ta nie podporządkowała się wymierzonym w apartheid sankcjom nałożonym w latach siedemdziesiątych na Rodezję. Podobnie sponsorem tego koncertu był największy brytyjski producent uzbrojenia, firma BAE Systems. W 2001 roku, przy silnym wsparciu rządu brytyjskiego, doszło do sprzedaży Tanzanii za 46,8 miliona dolarów wyprodukowanego przez BAE systemu kontroli ruchu powietrznego. W kraju tym połowa ludności nie ma dostępu do czystej wody. Według Mike'a Lewisa z brytyjskiej organizacji Campaign Against Arms Trade, strategia eksportowa BAE "napędza konflikty w Afryce, które w katastrofalny sposób wpływają na rozwój kontynentu ... ograniczając wydatki na opiekę zdrowotną i edukację. Live 8 wraz z BAE wymazały niewygodną informację", przekonuje Lewis, "że brytyjski przemysł zbrojeniowy, z poparciem naszego rządu, podtrzymuje panującą w Afryce nędzę".

Niech Geldof przejdzie do historii

Z powodu dziesięcioleci wyzysku Afryki przez zachodnie korporacje i panującej na tym kontynencie korupcji - co przyznała również w swoim raporcie Komisja do Spraw Afryki Blaira - jednym z kluczowych żądań kampanii MPH było stworzenie międzynarodowych regulacji dotyczących ponadnarodowych korporacji. Organizatorzy koncertu Live 8 mieli jednak zupełnie inny plan. Nie wyłączając samego Boba Geldofa. Posiadający majątek wyceniany na 73 miliony dolarów, Geldof wykorzystał zainteresowanie państw grupy G8 Afryką i swoją rolę w powołanej przez Blaira Komisji do Spraw Afryki dla osobistego wzbogacenia się. W lutym tego roku, na miesiąc przed ogłoszeniem przez Geldofa i Blaira raportu komisji, Universal Music wydało płytę zawierającą największe przeboje byłego zespołu Geldofa, Boomtown Rats, oraz dodatkowo wersje cyfrowe sześciu płyt studyjnych tej grupy. W czerwcu, gdy zainteresowanie mediów szczytem G8 sięgnęło zenitu, stacja BBC1 wyemitowała sześcioodcinkowy film dokumentalny "Geldof w Afryce". W tym samym miesiącu wydał on książkę pod tym samym tytułem, sprzedawaną za 36 dolarów i ogłosił, że na jesieni ukaże się wznowienie jego autobiografii z 1986 roku, zatytułowanej "Is that it?" Jeden z zapisów umowy zakładał, że jej wydawca, Century/Random House, uzyskuje wyłączne prawo do "oficjalnej" książki poświęconej Live 8, zgadzając się wpłacić 9 dolarów od każdego sprzedanego po cenie 29 dolarów egzemplarza na konto Live 8.

Ten nagły wysyp produktów i wydawnictw związanych z Geldofem nie jest zbiegiem okoliczności. Podobnie jak założona w 1999 roku przez Geldofa stacja telewizyjna, w której posiada on jako jeden z dyrektorów 8,3 procent akcji. Ten Alps posiada wyłączność na czerpanie zysków z upubliczniania wizerunku Geldofa i Live 8. Będąc już obecnie jedną z głównych niezależnych stacji telewizyjnych w Wielkiej Brytanii, z 400% wzrostem zysków zanotowanym w ubiegłym roku, przyda sobie dalszego splendoru poprzez dostarczenie dwóch z dużych ekranów dla koncertu w Hyde Parku jak również poprzez działalność swojej spółki - córki, Brook Lapping, która zajmuje się produkcją filmów dokumentalnych o Afryce z Geldofem w roli głównej. Jest to niewątpliwie dobra wiadomość dla samego Geldofa. W ubiegłym roku, on i jego rodzina otrzymali dodatkowo 233 tysiące dolarów za udział w produkcji różnych programów telewizyjnych, które uzupełniły roczną pensję z tytułu pełnienia funkcji dyrektorskiej w wysokości 147 tysięcy dolarów.

W obliczu tych faktów wielu działających na rzecz Afryki uczestników kampanii jest przekonanych, że nadszedł czas by Geldof wystąpił albo został wyrzucony z ruchu solidarności z Afryką. "Ludzie Zachodu szczerze zainteresowani zwalczaniem nędzy w Afryce muszą w końcu posłuchać afrykańskich działaczy wolnościowych, którzy od wielu lat mówią, że większość sławnych milionerów pokroju Geldofa to wylewający krokodyle łzy alfonsi, handlujący wypaczonym obrazem naszej ubogiej afrykańskiej ludności", przekonuje niezadowolny Kofi Mawuli Klu, przewodniczący Pan-African Task Force for Internationalist Dialogue, który domaga się od kampanii Make Poverty History ponownego gruntownego rozważenia współpracy ze wspierającymi ją znanymi postaciami jak również radykalizacji swoich politycznych dążeń. "Jeżeli postępowe organizacje pozarządowe chcą naprawdę uczynić kampanię MPH bardziej radykalną, muszą one iść za głosem autentycznej społeczności Afryki, która głosi konieczność walki o wolność przeciw neokolonializmowi i konieczność odszkodowań jako podstawę dla uczynienia biedy historią".

Chociaż Charles Abugre z organizacji Christian Aid nie używa tak ostrych słów, uważa, że koalicja MPH przyczyniła się, choć nie wprost do wybielania uzgodnień szczytu G8, i że powinna ona w przyszłości zaostrzyć swoją politykę. "Do tej pory cała kampania była zbyt płytka. Większą wagę przykładaliśmy do liczb niż do polityki i kładliśmy zbyt duży nacisk na udział w kampanii sławnych osób, mających silne powiązania z ludźmi sprawującymi władzę. W konsekwencji nie byliśmy w stanie prowadzić polityki skutecznego nacisku na rząd".

Jest dalece wątpliwe, czy w opierającej się na kompromisie działalności postępowych organizacji pozarządowych możliwe jest w pełni niezależne działanie - oznaczałoby to bowiem walkę z każdym rządem i sponsorami, którzy dostarczają organizacjom pozarządowym środków na prowadzenie działalności. Wiele z nich nie jest na taki krok przygotowanych.



Oryginalny artykuł ukazał się w ZMag 10.2005.
Żeromski Stefan

Czarna księga antykomunizmu

- czyli co o Ameryce Łacińskiej współczesny Polak wiedzieć powinien

Właśnie przeczytałem "Gorączkę Latynoamerykańską" Artura Domosławskiego. A w zasadzie przeczytałem ją dwukrotnie. Dojechałem do ostatniej strony i... zacząłem od początku. Książka zachwyciła mnie różnorodnym i ciekawie dobranym materiałem (wywiad, reportaż, dane z książek i prasy) oraz interesującymi przemyśleniami autora.

"Gorączka" opisuje kondycję społeczną i polityczną Ameryki Łacińskiej w XX i początkach XXI w. Jej przesłanie ma jednak charakter uniwersalny. Teoretyczna nieskończoność potencjalnych systemów społeczno-politycznych nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Ameryka Łacińska, mimo swej różnorodności, jest obszarem, w którym przemiany społeczno-polityczne dokonują się paralelnie. Działo się tak w bardziej odległej przeszłości (kolonializm, ruchy niepodległościowe, powstania Indian etc.) oraz przeszłości całkiem niedawnej (wojny lewicowych i prawicowych partyzantek, zamachy stanów, faszyzujące rządy pułkowników etc.).

Domosławski jak Herodot przemierza kraje, poznaje ludy i kultury. Opisuje je ze złudną nadzieją, że dzięki nim lepiej zrozumie otaczający go świat. Najistotniejszą cechą książki jest ogromny i różnorodny materiał faktograficzny. Rzetelność zebranych materiałów nie pozwala wątpić w większość prezentowanych tez. Dla słabo obeznanego z historią regionu czytelnika szokujące mogą się wydać przytaczane dowody na finansowanie i szkolenie przez CIA szwadronów śmierci. Z pewnym zdziwieniem przeczytałem też o tym, że Fidel Castro oraz Che Guevara przez lata nie mieli nic wspólnego z ruchem komunistycznym. Przynajmniej do czasu, gdy dwubiegunowa i zimnowojenna polityka nie pchnęła ich w objęcia ZSRR. W 1962 Fidel o mało nie został odsunięty od władzy przez promoskiewskich komunistów, Che najprawdopodobniej zginął za przyzwoleniem (a może i czynnym udziałem) moskiewskiego agenta.

Najciekawsze wg mnie fragmenty książki dotyczą obecnej sytuacji w regionie. Wg Domosławskiego epoka wyniszczających wojen lewicowych i prawicowych partyzantek, krwawych rządów pułkowników, czy monopartyjnych struktur na większości obszarów odeszła już do lamusa. Również eksperyment z ideologią neoliberalną przeżył swoje apogeum i zdaje się odchodzić w przeszłość. Bilans Ameryki Łacińskiej 2 poł. XX w. jest zdecydowanie ujemny. Aż trudno uwierzyć, że w nieodległej przeszłości gospodarki takich krajów jak Argentyna, Chile, Brazylia, czy Wenezuela należały do przodujących w świecie.

Co więc czeka Amerykę Łacińską, jaka będzie jej droga w nowym wieku? Carlos Fuentes uważa, że Ameryka Łacińska ma obecnie tylko jedną drogę - uruchomienie kapitału ludzkiego i przebudzenie społeczeństwa obywatelskiego. Fuentes uważa, że nie można już zawrócić z drogi globalizacji. Trzeba jednak globalizację upodmiotowić tak, aby jej beneficjentem stali się zwykli ludzie. Trzeba więc zacząć od siebie, działać zgodnie z neopozytywistycznym hasłem "myślenia globalnego i działania lokalnego". Polityczne ikony nowego pokolenia, takie jak Marcos (Meksyk), Chavez (Wenezuela), czy Lula (Brazylia) również nie prezentują całościowego programu, jakiejś nowej holistycznej ideologii. Marcos mówi o sobie i zapatystach: „My nie jesteśmy rewolucjonistami. My jesteśmy rebeldes, czyli buntownikami”. Nie jest to bynajmniej różnica natury językowej. Wg Marcosa polega ona na tym, że rewolucjoniści dążą do obalenia rządu, zdobycia władzy i odgórnego reformowania społeczeństwa. Zapatyści zaś buntują się przeciwko niesprawiedliwości, poprzez bunt dążą do wywarcia nacisku na władze. Przykładem może być bunt mieszkańców Chiapas w obronie poszanowania reguł wolnego rynku dla rozwoju lokalnej turystyki "zgniatanej" przez międzynarodowe kompanie turystyczne. Widać więc, że miejsce wielkich ideologii zajął pragmatyczny, lokalny projekt. Idee komunizmu, czy socjalizmu odeszły. Ale problem milionów „wykluczonych” pozostał i wciąż rośnie. Ciekawe, że pisze to osoba, która nie ukrywa swoich liberalnych poglądów. Wartością tej książki jest więc nie tylko wspaniały materiał faktograficzny, ale i ogromna uczciwość piszącego.

Domosławski wskazuje na relatywizację pojęć używanych w życiu społecznym. W świecie latynoamerykańskim popiera socjalizm, kiedy wraca do Polski, nadal czuje się zwolennikiem wolnego rynku i antysocjalista. Sytuację pozornej sprzeczności dobrze oddają słowa wypowiedziane wiele lat temu przez śp. papieża Jana Pawła II o tym, że w Ameryce Łacińskiej było podobnie jak w krajach demokracji ludowej, tylko że na odwrót. Mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej przez dziesięciolecia dusił narzucony przez Moskwę komunizm, mieszkańców Ameryki Łacińskiej - faszyzujące, wspierane przez Stany Zjednoczone, dyktatury.

Lektura książki Domosławskiego pokazuje więc również relatywność naszych narodowych aksjomatów i kompleksów: socjalizm - źle, kapitalizm - dobrze, polityka pro-społeczna - źle, neoliberalizm - dobrze, Rosja - źle, Ameryka - dobrze etc. Wygląda na to, że w naszym zerojedynkowym myśleniu, spuściźnie tragicznej polskiej historii, nie dostrzegliśmy lub nie chcieliśmy dostrzec złożoności świata. Domosławski pisze: "Żyjąc pod moskiewskim butem, śniliśmy o Statule Wolności - jak gdyby nie dopuszczając do świadomości, że Ameryka doby zimnej wojny była krajem dalekim od wymarzonych standardów demokracji, swobód obywatelskich. Rozdzierały ją krwawe walki na tle rasowym, polityczne zbrodnie (bracia Kennedy, Martin Luther King, Malcolm X), a prawa człowieka długo nie stanowiły obowiązującej filozofii polityki wszelkiej. Nie wiem, czy po upadku komunizmu jesteśmy zdolni przyjąć niewygodną prawdę o czarnej stronie świata zachodniej demokracji, do którego przez kilka dziesięcioleci aspirowaliśmy; czy jesteśmy gotowi zapoznać się z "czarną księgą" antykomunizmu. Zbrodnie w imię wolności stanowią fragment spuścizny demokratycznego świata, do którego należymy. I odpowiedzialnością za nie powinniśmy pozmagać się w ramach duchowych ćwiczeń z sumieniem i krytycznym rozumem. Choćby po to, by w naszym myśleniu nie miała praw obywatelskich idea, że istnieją dobre zbrodnie, które ratują ludzkość. Choćby po to, by ktoś kiedyś nie porównał nas do zapatrzonych w Moskwę zachodnich i latynoamerykańskich marzycieli, którzy mówili, że Gułagu nie ma, bo to przecież nie możliwe.

Sądzę, że lektura nikogo nie pozostawi obojętnym i każdy znajdzie bogaty materiał do wewnętrznych "zmagań". Mnie jednak - obok etycznego i poznawczego aspektu książki – pozostanie w głowie jedno pytanie: jaka przyszłość czeka ten kontynent? Czy uda się scalić i upodmiotowić rzesze niepiśmiennych, żyjących poniżej 1 dolara na dzień ludzi? Ludzi spoza naszego świata, spoza tej cywilizacji? Bardzo bym sobie życzył tego, że następna wielka książka o Ameryce Łacińskiej zakończyła się pozytywną pointą.
Treny

Wypaczając rzeczywistość

łód? Głód wiedzy?  

Słowa, którymi się posługujemy, tworzą rzeczywistość. Szczególny wpływ mają na to dziennikarze, którzy jednak podlegają różnym naciskom.

Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z nacisków, jakim poddawani są amerykańscy dziennikarze pracujący na Bliskim Wschodzie, gdy kilka lat temu żegnałem się z kolegą z gazety "Boston Globe", który wracał do Ameryki. Wyraziłem wówczas żal z powodu tego, że musi on opuścić ten region świata, praca w którym bez wątpienia dawała mu satysfakcję i sprawiała przyjemność. On jednak odpowiedział, bym swoje wyrazy ubolewania zachował dla kogoś innego. Stwierdził, że opuszczając Bliski Wschód nie będzie już musiał wypaczać rzeczywistości, tylko po to, by zadowolić czytelników. Uznał to za niewątpliwą korzyść wynikającą ze swojego powrotu do Ameryki.

"Kiedys określałem izraelską partię Likud jako partię prawicową", powiedział. "Jednak od niedawna, pod naciskiem redaktorów gazety, musiałem zrezygnować z tego określenia. Spotykało się to bowiem z silnymi reakcjami sprzeciwu ze strony wielu naszych czytelników". No i co teraz, zapytałem. "Nic, po prostu nie używamy już wobec tej partii określenia 'prawicowa'".

Niewiarygodne. Choć zdawałem sobie sprawę z tego, że ci "czytelnicy" byli uważani przez "Boston Globe" za przyjaciół Izraela, to wiedziałem też doskonale, że pod przywództwem Benjamina Netanyahu partia Likud była najbardziej prawicowa w całej swojej historii.

Jest to oczywiście zaledwie wierzchołek semantycznej góry lodowej, z którą zderzyło się amerykańskie dziennikarstwo na Bliskim Wschodzie. Nielegalne osiedla żydowskie, przeznaczone wyłącznie dla Żydów, a położone na ziemi arabskiej są bezsprzecznie "koloniami", i tak je kiedyś nazywano. Nie potrafię określić momentu w historii, kiedy zaczęto używać słowa "osiedla". Ale przypominam sobie dokładnie, że jakieś dwa lata temu zaczęto słowo "osiedle" zastępować określeniem "lokalna społeczność żydowska".

W podobny sposób palestyńskie terytoria "okupowane" zostały w doniesieniach amerykańskich środków masowego przekazu złagodzone do terytoriów "spornych". Stało się to zaraz po tym, jak pełniący wówczas funkcję Sekretarza Stanu Colin Powell wydał instrukcję wszystkim ambasadom amerykańskim na Bliskim Wschodzie, by ziemie na Zachodnim Brzegu określać jako "sporne", a nie "okupowane".

Innym przykładem jest "mur", potężna betonowa konstrukcja, której zadaniem, według przedstawicieli Izraela, ma być ochrona niewinnej ludności Izraela przed zamachami palestyńskich samobójców. Rozwiązanie to odniosło zresztą pewien sukces. Jednak ten "mur" nie pokrywa się z granicami Izraela z 1967 roku, i często wcina się bardzo mocno w ziemię palestyńską. I obecnie coraz częściej używa się określenia "ogrodzenie", zamiast słowa "mur". Czy też terminu "bariera ochronna", który jest ulubionym sformułowaniem izraelskiej administracji. Uzasadnia się to tym, że przez część swojej długości nie przypomina on muru, więc nie można nazywać go "murem". I to pomimo tego, że w swej przeważającej części ten wykonany z betonu i stali wąż wijący się na wschód od Jerozolimy jest wyższy od dawnego Muru Berlińskiego.

Efekt tej słownej manipulacji dziennikarskiej jest jasny i klarowny. Jeżeli ziemie palestyńskie nie są okupowane, a są one jedynie przedmiotem prawnego sporu, który może zostać rozwiązany przed sądem albo przy herbatcie, to młody Palestyńczyk rzucający kamieniem w żołnierza izraelskiego zachowuje się w oczywisty sposób, jak ktoś niespełna rozumu.

Jeżeli kolonie izraelskie wybudowane nielegalnie na terytorium Palestyny są po prostu zwykłymi, sympatycznymi i przyjaznymi "osiedlami", to każdy Palestyńczyk, który je atakuje, jest działającym wbrew logice terrorystą.

Wreszcie musi mijać się z logiką jakikolwiek protest przeciwko "ogrodzeniu" czy "barierze ochronnej" - pojęciom, które kojarzą się raczej z płotem wokół domowego ogrodu czy z bramą wjazdową do kompleksu mieszkalnego.

W takiej sytuacji, uciekający się często do przemocy sprzeciw Palestyńczyków wobec tych wszystkich zjawisk powoduje, że automatycznie stają się oni z gruntu złymi i pozbawionymi serca potworami. Używając takiego a nie innego języka wyrażamy zatem w sposób jednoznaczny swoje wobec nich potępienie.

Te niepisane zasady stosowane są również w innych częściach regionu. Dziennikarze amerykańscy standardowo opisywali iracki ruch oporu, używając określeń płynących z ust przedstawicieli USA - nazywając tych, którzy dokonywali ataków na wojska amerykańskie mianem "rebeliantów", "terrorystów" czy "niedobitków" obalonego reżimu. Dziennikarze amerykańskich stacji radiowych i telewizyjnych skwapliwie i bezkrytycznie podchwycili język wprowadzony przez namiestnika Stanów Zjednoczonych w Iraku, Paula Bremera III.

Telewizja amerykańska w tym samym czasie przedstawia wojnę jako bezkrwawe zabawy w piaskownicy, a cały jej horror - widok okaleczonych ciał ofiar nalotów bombowych, które są roznoszone po pustyni przez hordy dzikich psów - usunięto poza kadr kamery. Redaktorzy w Londynie i Nowym Jorku czynią wszystko, co w ich mocy, by nie narażać "delikatnych i wrażliwych" widzów na zbyt brutalne sceny, by nie epatować "pornografią" śmierci (a więc dokładnie tym, czym wojna jest), czy by nie "bezcześcić" pamięci tych, których właśnie pozbawiliśmy życia.

Ten wypełniony pruderią i zakłamaniem przekaz telewizyjny powoduje, że społeczeństwo dużo łatwiej jest skłonne poprzeć wojnę, a dziennikarze dawno temu, w zgodzie z zaleceniami rządów i przywódców państw, uczynili wojnę i śmierć dużo bardziej przystępną. Dziennikarstwo telewizyjne stało się w konsekwencji nieodłącznym i śmiertelnym dodatkiem do wojny.

W dawnych czasach wierzyliśmy w to głęboko, że zadaniem dziennikarzy jest opisywanie rzeczywistości "tak jak ona dokładnie wygląda". Wystarczy przejrzeć raporty pisane przez wybitnych dziennikarzy z czasów II Wojny Światowej, by zrozumieć co mam na myśli. Ed Murrow, Richard Dimbleby, Howard K. Smiths czy Alan Moorhead nie szukali pięknych słów, nie wypaczali rzeczywistości i nie unikali nawet najokropniejszej prawdy tylko dlatego, że słuchacze i czytelnicy nie chcieli jej poznać, czy też że mogła im się ona nie spodobać.

Nazywajmy zatem kolonię kolonią, okupację - okupacją, a mur - murem. I może wtedy uda się też wyrazić całą okrutną rzeczywistość wojny pokazując dokładnie i ze szczegółami, że nie chodzi w niej tylko o to, kto wygra a kto zostanie pokonany, ale że jest ona absolutnym upadkiem człowieczeństwa.


Oryginalny artykuł: Telling It Like It Isn't, Robert Fisk, 2005.12.27, ZNet
Stachursky

Piekło w imię demokracji

Yifat Susskind  

Działania Stanów Zjednoczonych w obliczu wyborów w Iraku, Wenezueli, Boliwii i na Haiti.

Administracja Busha triumfalnie ogłosiła, że wybory w Iraku, które odbyły się 15 grudnia 2005 roku, są ogromnym krokiem naprzód w kierunku wolności i prawa do samostanowienia. Krokiem, który ma rozbudzić dążenie do demokracji w innych państwach Bliskiego Wschodu. W tym samym czasie, ta sama administracja odkryła, że w jej najbliższym sąsiedztwie demokracja stworzyła potwora, i że temu potworowi również na imię demokracja. Oto bowiem ruchy społeczne, które zrodziły się w wielu krajach Ameryki Łacińskiej i rejonu Karaibów, żądają dzisiaj, by "ten prezent ofiarowany światu" przez Stany Zjednoczone uczynił zadość zasadzie, według której demokracja oparta jest na rządach większości. Skutkiem tych żądań będą nieuniknione - teraźniejsze i przyszłe - zakłócenia w funkcjonowaniu systemu - zwanego "demokracją wolnorynkową" - który dopowadził do wzbogacenia się wąskich elit, a na ogromne rzesze społeczeństwa sprowadził niewyobrażalną biedę. Realna możliwość takiego obrotu zdarzeń wywołuje duży niepokój szefa CIA Portera Gossa, który całkiem niedawno określił zbliżające się w Ameryce Łacińskiej wybory jako "potencjalne źródło destabilizacji". [1]

Reakcją administracji Busha na procesy zachodzące w krajach Ameryki Łacińskiej jest wzmożona aktywność działań prowadzonych w ramach finansowanego przez agencję USAID programu "promowania demokracji", którego celem jest zagwarantowanie ludziom mającym dotychczas monopol na bogactwo, również monopolu na dalsze i niczym nie zakłócone sprawowanie władzy. Krajami będącymi obecnie w ścisłym centrum zainteresowania Waszyngtonu są Wenezuela, Boliwia i Haiti. [2] Wybory powszechne, które odbędą się w tych trzech krajach w miesiąc po wyborach parlamentarnych w Iraku, będą doskonałą demonstracją determinacji administracji Busha by nie dopuścić do przejścia demokratcznej władzy w niewłaściwe ręce, tak na półkuli zachodniej jak i w Iraku.

Wenezuela

W swojej decyzji z 4.12.2005, główne partie opozycyjne w Wenezueli ogłosiły bojkot wyborów, chcąc w ten sposób uniknąć nieuniknionej klęski wyborczej. Były to te same przychylne biznesowi ugrupowania, które w 2002 roku - finansowane bezpośrednio przez amerykańską National Endowment for Democracy (NED) - zorganizowały i przeprowadziły wojskowy zamach stanu, który doprowadził do obalenia prezydenta Hugo Chaveza [3]. Przewrót upadł po niespełna dwóch dniach, po tym gdy miliony mieszkańców Wenezueli (włączając w to kadrę oficerską niższego stopnia) stanowczo zażądały powrotu Chaveza. Do dnia dzisiejszego większość Wenezuelczyków popiera Chaveza i głosuje na wprowadzany przez niego model demokracji, oparty na zaangażowaniu szerokich warstw społeczeństwa, które aktywnie uczestniczą w narodowej dyskusji o kierunku prowadzonej w kraju politycznej i społecznej transformacji.

Wenezuela posiada najbardziej demokratyczną konstytucję spośród wszystkich państw regionu, uznaje się w niej między innymi prawo kobiet zajmujących się domem do świadczeń emerytalnych. Poza tym działania rządu Wenezueli doprowadziły do znacznej poprawy wskaźników analfabetyzmu, głodu i śmiertelności wśród noworodków; wdrażany jest też niezwykle ambitny program reformy rolnej.

Podczas szczytu Ameryk, który odbył się w listopadzie w Argentynie, Chavez był głównym wyrazicielem zataczającej coraz szersze kręgi opozycji wobec narzucanej przez Stany Zjednoczone polityki gospodarczej, która wpędziła w jeszcze większą nędzę większość mieszkańców Ameryki Łacińskiej. Bush oskarżył potem Chaveza o próbę "cofnięcia procesu demokratyzacji". [4] Pomimo tego, społeczność międzynarodowa w swojej przeważającej części jest pod dużym wrażeniem osiągnięć demokracji wenezuelskiej, jakich dokonano w ostatnich latach. I to pomimo relatywnie niedługiej historii wyborów powszechnych w tym kraju. Za rządów Chaveza mieszkańcy Wenezueli osiem razy szli do urn wyborczych i za każdym razem przedstawiciele społeczności międzynarodowej, w tym Jimmy Carter, uznawali te wybory za wolne i sprawiedliwe.

I właśnie na tym polega zasadniczy problem: że pomimo ogromnej pomocy rządu Stanów Zjednoczonych, partie opozycyjne nie potrafią pokonać Chaveza w drodze wolnych wyborów. Po prostu w tym przypadku "demokracja nie działa jak należy" (tak stwierdził jedyny w historii prezydent USA, który musiał zostać zatwierdzony na swój urząd przez Sąd Najwyższy, po tym jak przegrał w głosowaniu powszechnym). Władza w Wenezueli w ciągu ostatnich dziesięcioleci znajdowała się w rękach dwóch partii, które, choć zmieniały się u steru rządów, to były silnie powiązane z grupami przemysłowymi ze Stanów Zjednoczonych (czy nie brzmi to czasem znajomo?). W ten sposób większość społeczeństwa efektywnie pozbawiono wpływu na prowadzoną w kraju politykę. Obecnie te odtrącone wcześniej grupy społeczne, wykorzystując procedury systemu demokratycznego, zdobyły kontrolę nad krajem. Tą właśnie sytuację określa Bush dzisiaj mianem kryzysu demokracji.

Boliwia

Boliwia jest pogrążona w podobnym kryzysie. Gdy 18 grudnia odbędą się w tym kraju wybory prezydenckie, ich najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą może okazać się Evo Morales, który zostałby wówczas pierwszym prezydentem Boliwii pochodzenia indiańskiego. [5] Morales jest socjaldemokratą, którego administracja Busha ochrzciła mianem lewicowego radykała, a ambasador USA w Boliwii porównał go do Osamy bin Ladena. Jednak proponowany przez Moralesa program wyborczy może zostać uznany za radykalny tylko wówczas, gdy za postawę umiarkowaną przyjąć politykę gwarantującą masowe ubóstwo i kolosalne nierówności społeczne. Program ten jest bowiem oparty na różnorodnych istniejących w Boliwii ruchach społecznych, które domagają się zwiększenia roli państwa w zarządzaniu zasobami naturalnymi kraju. Innym ważnym postulatem jest utworzenie Zgromadzenia Narodowego, które opracuje i uchwali projekt nowej konstytucji dający większe uprawnienia rządowi w zakresie gospodarki.

Najwyraźniej oburzony faktem, że ubodzy, żyjący z uprawy Indianie potrafią się zorganizować w stopniu wystarczającym do obalenia dwóch prezydentów w ciągu dwóch ostatnich lat (Gonzalo Sancheza w 2003 roku i Carlosa Mesa w 2005 roku), Donald Rumsfeld stwierdził, że to Hugo Chavez stoi za wydarzeniami w Boliwii. [6] Warto jednak zauważyć, że to właśnie administracja Busha od 2002 roku, a więc odkąd indiańskie ruchy społeczne stały się znaczącą siłą polityczną w kraju, zupełnie otwarcie ingeruje w wewnętrzne sprawy Boliwii. To właśnie w 2002 roku amerykański rząd zagroził wstrzymaniem pomocy gospodarczej dla Boliwii w przypadku zwycięstwa Moralesa w wyborach prezydenckich. Od tamtego czasu Stany Zjednoczone bez przerwy prowadziły w tym kraju swój program "promocji demokracji". Do Boliwii płynęły miliony dolarów z amerykańskiego budżetu z przeznaczeniem na tworzenie oddolnych grup wśród społeczności indiańskiej, przychylnych polityce Waszyngtonu, oraz na zakrojone na szeroką skalę kampanie reklamowe mające na celu promocję przyjaznych Ameryce, lecz mimo to skazanych na porażkę, kolejnych boliwijskich rządów. [7]

Podobnie jak miało to miejsce w Wenezueli, "promowanie demokracji" w wykonaniu Stanów Zjednoczonych polega na ograniczonej formie rządów reprezentujących poglądy i realizujących politykę powiązanych z biznesem elit, przy jednoczesnym wykluczeniu bezpośredniego udziału szerszych grup społecznych w sprawowaniu władzy. Ogromnym problemem dla obecnej administracji jest fakt, że w Boliwii, ten oparty na ludności indiańskiej ruch społeczny, zdobył i stale powiększa swój udział w rządzie zgodnie z zasadami, podporządkowując się regułom demokracji.

Haiti

Już po raz czwarty w ciągu ostatnich pięciu miesięcy został przesunięty termin wyborów prezydenckich na Haiti. W tej sytuacji, gdy datę wyborów ustalono na 8 stycznia, Rząd Tymczasowy (zainstalowany przez USA po obaleniu w lutym 2004 roku przez armię amerykańską demokratycznie wybranego prezydenta Jeana Bertranda Aristide'a) będzie sprawował władzę dłużej niż do lutego 2006 roku, w więc dłużej niż przewiduje prawo obowiązujące na Haiti (można sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby to samo próbował uczynić Chavez). Niezależnie od tego kiedy się te wybory odbędą, będą one szyderstwem i kpiną z demokracji. Mimo to administracja Busha silnie nalega by je przeprowadzono. Sekretarz Stanu Rice pochwaliła rząd Haiti i oznajmiła, że wybory w tym kraju są "znaczącym krokiem na drodze do demokracji". [8] Przyjrzyjmy im się jednak z bliska. Mieszkańcom Haiti odmawia się prawa do uczestniczenia w wyborach: na 8 milionów ludzi stworzonych zostało zaledwie kilkaset punktów rejestracji wyborczej (w porównaniu z 10000 takich punktów utworzonymi podczas wyborów organizowanych przez rząd Aristide'a). Skutkiem tego ludzie żyjący w ubogich społecznościach - gdzie rząd nie cieszy się praktycznie żadnym poparciem - nie mają swoich lokali wyborczych. [9] Odmawia im się również prawa do prowadzenia kampanii wyborczej: kandydaci mogący potencjalnie zagrozić obecnemu rządowi są aresztowani, często przetrzymywani w więzieniu bez postawienia zarzutów. Wreszcie Haitańczykom odebrano możliwość zrzeszania i organizowania się: we wrześniu rząd uznał wszystkie wymierzone weń demonstracje za niezgodne z konstytucją, a ludzie biorący w nich udział są niemal zawsze atakowani przez oddziały policji. Administracja Busha ochoczo wspiera te represje, wysyłając na Haiti, tuż przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, warte ponad 2 miliony dolarów broń i wyposażenie dla oddziałów haitańskiej armii i policji.

Okazuje się, że represje są podstawowym elementem kampanii wyborczej prowadzonej przez haitański rząd. Od 1990 roku każde uznane przez społeczność międzynarodową wybory kończyły się bezsprzecznym zwycięstwem partii Lavalas. Mimo tego, że partia Lavalas stanowiła w swoim czasie model prodemokratycznego ruchu społecznego, stała się ona - podobnie jak jej przebywający dzisiaj na wygnaniu przywódca, Aristide - ofiarą amerykańskiego programu "promocji demokracji". Po tym jak wspierane przez Stany Zjednoczone oddziały najemników obaliły Aristide'a, partia ta rozpadła się na niezliczone, często podejmujące działalność zbrojną, grupy. Mimo częstych przypadków łamania praw człowieka, Lavalas bez wątpienia odniosłaby zwycięstwo w styczniowych wyborach, gdyby do nich doszło, i gdyby kandydaci tej partii mogli brać w nich udział. Przyczyna tego jest niezwykle prosta: Lavalas jest partią ludzi biednych, a większość mieszkańców Haiti to właśnie ludzie biedni.

W jawnej sprzeczności ze wszelkimi standardami demokracji konstytucyjnej, Stany Zjednoczone dwukrotnie przyczyniły się do obalenia Aristide'a. Nie chciał on bowiem zaakceptować recept przygotowanych dla haitańskiej gospodarki w Waszyngtonie, które między innymi zakładały ograniczenie wydatków socjalnych i prywatyzację. Za pierwszym razem, jeszcze w 1991 roku, "zmiana reżimu" była operacją przeprowadzoną w tajemnicy. Stany Zjednoczone zaprzeczyły jakoby wspierały one najemników, którzy zabijając tysiące zwolenników Aristide'a (a także wielu żyjących w ubóstwie mieszkańców Haiti, tak dla przykładu) przejęli władzę na Haiti. Po raz drugi odsunięto Aristide'a od władzy w 2004 roku, tym razem w zupełnie innym stylu. Został on wywieziony z Haiti na wygnanie samolotem Pentagonu, a Stany Zjednoczone w ciepłych słowach uznały mandat "nowego rządu" do sprawowania władzy. W jego skład weszło wielu uczestników przewrotu z 1991 roku, którzy dzisiaj robią wszystko by odnieść zwycięstwo w tegorocznych, i tak już okrytych złą sławą wyborach. 

Demokracja w Iraku: Wolność wykonywania naszych poleceń

Podstawowym wyznacznikiem wyborów w Iraku jest to, że odbywają się one w kraju znajdującym się pod okupacją wojskową, co jednozancznie wskazuje, że nie są to wybory ani wolne ani sprawiedliwe. Każdy krok w "irackim marszu ku wolności" naznaczony jest piętnem amerykańskiej interwencji, od chwili gdy decyzją Paula Bremera w skład rządu tymczasowego weszli przedstawiciele rakcyjnego duchowieństwa. Posunięcie to umożliwiło islamistom przejęcie kontroli nad rządem irackim i znacznie ograniczenie praw kobiet, które stanowią większość irackiego społeczeństwa.

Oczywiście administracja Busha nie ma najmniejszego zamiaru dawać większości społeczeństwa możliwości decydowania o zasadniczych kierunkach polityki kraju. Jednym z bardziej jaskrawych tego przykładów były wysiłki zmierzające do uniknięcia bezpośrednich i równych (jeden wyborca - jeden głos) wyborów w Iraku. Administracja ugieła się jednak pod naciskami ze strony Ajatollaha Al-Sistaniego, wpływowego duchownego szyickiego, który dąży do utworzenia w Iraku opartego na islamie państwa wyznaniowego. Jednak dwa najważniejsze cele inwazji Busha na Irak - narzucenie temu krajowi ekstremalnej odmiany wolnorynkowego systemu gospodarczego i zapewnienie długoterminowego stacjonowania amerykańskich wojsk - znajdują się daleko poza zasięgiem irackich wyborców - nie mają oni realnej możliwości, by to zmienić.

Podobnie jak na Haiti, demokracja w Iraku opiera się wyłącznie na procedurach, na tym, że co jakiś czas przeprowadzane są wybory, niezależnie od tego, że często towarzyszą im ataki przemocy, skierowane również przeciwko samym kandydatom. Natomiast w przypadku Wenezueli czy Boliwii rząd wyłoniony w wyniku wyborów uznany zostanie za "demokratyczny" tylko wówczas, gdy będzie działał zgodnie z politycznym scenariuszem napisanym w Waszyngtonie.

Jak zauważył w 1819 roku Simon Bolivar: "Można odnieść wrażenie, że powołaniem i misją Stanów Zjednoczonych jest zadawanie cierpienia w imię demokracji". Często głoszonym przez administrację Busha zamiarem jest rozprzestrzenienie procesów zachodzących w Iraku na cały Bliski Wschód. Jednak nie należy mieć złudzeń. Choć w Iraku odbyły się wybory, to administracja Busha jest zainteresowana powstaniem prawdziwej demokracji w Iraku, w stopniu tym samym co w krajach Ameryki Łacińskiej na Karaibach.
Polityka

Głód? Głód wiedzy?

Pośród najważniejszych spraw dotyczących współczesnego świata mało jest takich, które tak często byłyby przekłamywane w mediach. Tym razem relacjonowaniem głodu na świecie zajęła się TVP i... tylko utrwaliła mit, który przyczynia się do tego, że my w Polsce czujemy się rozgrzeszeni, a głodujący dalej głodują.

TVP poinformowała, że 825 milionów ludzi na świecie głoduje lub jest niedożywionych, a do 2015 roku ma być ich o 100 milionów więcej. Lecz to był tylko wstęp do zasadniczej wiadomości; otóż według naukowców zebranych na kongresie w Stanach Zjednoczonych rozwiązaniem byłyby nakłady na nowe technologie w rolnictwie. Za przykład dostaliśmy Chiny i Wietnam, które ograniczyły głód "tylko dlatego, że zainwestowano w rolniczą infrastrukturę oraz w żywność genetycznie modyfikowaną", która jest "niestety" w wielu krajach zakazana. [1]

Nie będziemy wnikać w to, dlaczego naukowcy amerykańscy mówią, że tylko nowe technologie w rolnictwie mogą pomóc zwalczyć głód w Afryce. To przecież nie ich wina, że to głównie właśnie naukowcy amerykańscy się zajmują nowymi technologiami. Może akurat nie ci sami. Nie dociekamy, dlaczego pomóc ma właśnie żywność modyfikowana genetycznie. To może pewnie przypadek, że konferencja była zorganizowana właśnie w tym kraju, który stara się wszelkimi sposobami zmusić inne do przyjmowania żywności modyfikowanej genetycznie (robi to na przykład przez presję w WTO, Światowej Organizacji Handlu). Ważniejsze jest inne pytanie: co jest przyczyną głodu w najbiedniejszych krajach?

Dla wielu ludzi karmionych mitami przez telewizję, odpowiedź może być zaskakująca. Problem nie tkwi w braku żywności na świecie, więc i rozwiązaniem nie jest wyprodukowanie większej żywności, by nakarmić najuboższych.

Co mówią organizacje, które tą sprawą zajmują się na co dzień?

ActionAid, międzynarodowa organizacja pomocowa ogłosiła w trakcie debaty publicznej w Wielkiej Brytanii:

"Społeczeństwo brytyjskie nie może być nabierane na akceptację żywności modyfikowanej genetycznie (GMO) ze względu na kraje rozwijające się. GMO nie jest magicznym rozwiązaniem głodu na świecie. To, czego ubodzy ludzie naprawdę potrzebują, to dostęp do ziemi, wody, lepszych dróg, którymi dostarczyliby zbiory na rynek, edukacja i linie kredytowe". [2]

Jedna wielka międzynarodowa organizacja pomocowa może się mylić?

Cidse, koalicja katolickich organizacji pomagających w krajach rozwijających się, pisze o micie "karmienia świata":

"Bieda i nierówność są głównymi przyczynami głodu, a nie brak żywności: 78 proc. niedożywionych dzieci w krajach rozwijających się żyje w krajach mających nadwyżki żywności". [3]

Jak to się dzieje, że ludzie umierają z głodu w krajach, w których jest żywność? Odpowiedź jest okrutnie prosta: nie mają pieniędzy by kupić jedzenie!

Tłumacząc na swojej stronie internetowej przyczyny głodu na świecie, niemieckie ministerstwo współpracy gospodarczej i rozwoju pisze:

"Głód i niedożywienie nie są spowodowane przede wszystkim przez kataklizmy naturalne i konflikty zbrojne - które są odpowiedzialne ze około 10 procent głodu na świecie. W około 90 proc. przypadków głód jest rezultatem długotrwałej biedy strukturalnej".

Zaś mechanizm wciągający ludzi w krajach rozwijających się w pułapkę głodu wygląda tak:

"Kraje uprzemysłowione wydają 257 miliardów dolarów rocznie na dopłaty rolnicze. Rolnicy w krajach rozwijających się nie mogą konkurować z cenami tych subsydiowanych produktów. Więc niszczone są lokalne rynki, a wraz z nimi możliwości tamtejszych ludzi, by samemu zarobić na życie. Gdy produkcja krajowa nie jest zabezpieczona, ludzie stają się zależni od importu, za który trzeba płacić twardą walutą. W rezultacie coraz mniej ludzi może pozwolić sobie na kupno żywności". [4]

Podobne stwierdzenia usłyszymy od ogromnej większości innych organizacji i instytucji bezpośrednio zajmujących się wspieraniem ludzi w krajach rozwijających się w uzyskaniu samodzielności.

Pewnie więc nie zdziwi nikogo fakt, że Amartya Sen, indyjski ekonomista, otrzymał w 1998 roku Nagrodę Nobla m.in. właśnie za analizę głodu, w której wykazał, że w dzisiejszych czasach głód na ogół nie jest tylko wynikiem braku żywności, lecz przede wszystkim jest spowodowany nierównościami w mechanizmach jej dystrybucji. [5]

Innymi słowy, pożywienia jest na świecie wystarczająco. Trzeba je tylko sprawiedliwie podzielić. Przeciwstawne pomysły są o wiele rzadsze wśród znających się na rzeczy. Na przykład FAO, Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa, mówi, że biotechnologie mogą pomóc nawet małym rolnikom w krajach rozwijających się, ale natychmiast zwraca uwagę, że przemysł biotechnologiczny jest w rękach firm mających interesy ekonomiczne, a konieczna jest szczególna ostrożność ze względu na potencjalne ryzyka dla zdrowia ludzi i środowiska. [6]

ActionAid przypomina też, że tylko 1 proc. badań nad żywnością modyfikowaną genetycznie dotyczy spraw przydatnych dla rolników w krajach ubogich, a amerykański przemysł biotechnologiczny wydaje 250 milionów dolarów na promocję GMO.

"Wiemy, że na świecie jest wystarczająco dużo żywności, by wyżywić każdego. Przyczyną głodu na świecie jest bieda i nierówności. Byłoby o wiele lepiej, gdyby pieniądze wydawano na rozwiązanie tych problemów, a nie na biotechnologię" - podsumowuje organizacja.

Dlaczego więc TVP bezkrytycznie powtórzyła dyskusję naukowców amerykańskich, nie przedstawiając jednocześnie, co mówią organizacje, które zapobieganiem głodowi zajmują się na co dzień? 250 milionów dolarów na promocję GMO nie musi tu mieć żadnego znaczenia. Wystarczy brak głodu. Brak głodu wiedzy wśród dziennikarzy.
Porady prawne

Zachodnia Papua - cicha wojna przeciwko bezbronnym

John Pilger  

Przy bierności społeczności międzynarodowej i aktywnym udziale mocarstw zachodnich odbywa się mord na mieszkańcach Zachodniej Papuy.

W 1993 roku uczestniczyłem wraz z czterema innymi osobami w tajnej wyprawie do Timoru Wschodniego. Naszym celem było zebranie dowodów na ludobójstwo dokonane przez dyktaturę sprawującą rządy w Indonezji. Zainteresowanie tym niewielkim krajem było tak małe, że jedyna mapa, jaką udało nam się znaleźć przed wyruszeniem w podróż, miała puste pola oznaczone jako "brak danych". Pomimo tego, niewiele jest miejsc na ziemi, które były areną tak potwornych zbrodni. Nawet reżimowi Pol Pota nie udało się uśmiercić - proporcjonalnie - tylu ludzi, ilu zostało zabitych przez indonezyjskiego tyrana Suharto przy milczącym przyzwoleniu "społeczności międzynarodowej".

Timor Wschodni okazał się krajem usianym grobami, w które wbito czarne krzyże. Były one wszędzie: na pagórkach, zboczach, przy drogach. Świadczyły o morderstwach dokonanych na całych społecznościach, których ofiarami byli wszyscy, i starcy, i dzieci. W 2000 roku, gdy mieszkańcy Timoru Wschodniego, w akcie odwagi rzadko spotykanym w historii ludzkości, odzyskali wolność i niepodległość, Organizacja Narodów Zjednoczonych powołała specjalną komisję prawdy narodowej. Komisja ta przygotowała zawierający 2,5 tysiąca stron raport opublikowany w styczniu bieżącego roku. Nigdy nie czytałem czegoś podobnego. Opierając się głównie na oficjalnych dokumentach rządowych, przedstawiono w nim wszystkie szczegóły i całe okrucieństwo krwawej ofiary mieszkańców Timoru Wschodniego. Według tego raportu z rąk żołnierzy indonezyjskiej armii zginęło 180 tysięcy mieszkańców Timoru Wschodniego, zostali oni zabici lub zagłodzeni. Wskazuje się w nim również na "wiodącą rolę", którą w tej zbrodni przeciwko ludzkości odegrały rządy Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Australii. "Polityczne i militarne wsparcie Ameryki odegrało decydującą rolę", gdyż stanowiło przyzwolenie dla zbrodni, "od masowych egzekucji do przymusowych przesiedleń, od stosowania okrutnych tortur, wykorzystywania seksualnego do opresji i przemocy wobec dzieci". Wielka Brytania była natomiast głównym dostawcą broni i wyposażenia wojskowego. Lektura tego dokumentu jest najlepszym sposobem na dostrzeżenie, przez zasłonę dymną otaczającą dzisiaj Irak, prawdziwego oblicza terroryzmu.

Czytając ten dokument, wracałem myślami do listów wysyłanych przez brytyjskie ministerstwo spraw zagranicznych do członków parlamentu oraz zwykłych obywateli zaniepokojonych faktami przedstawionymi w moim filmie "Death of a Nation". Będąc w pełni świadomi prawdy, zaprzeczali oni w tych listach, że dostarczone przez Wielką Brytanię helikoptery Hawk obracały w drobny mak pokryte strzechą chaty i że mieszkańców dobijano przy użyciu dostarczonych przez Wielką Brytanią karabinów maszynowych Heckler and Koch. Fałszowano też rozmiary dokonującego się koszmaru.

Dzisiaj ta historia znowu się powtarza. I znowu towarzyszy jej milczenie "społeczności międzynarodowej", która wspiera i czerpie ogromne korzyści z dławienia bezbronnych ludzi przy użyciu przemocy. Brutalna okupacja przez reżim w Indonezji obszarów Zachodniej Papuy, dużej i zasobnej w bogactwa naturalne prowincji - odebranej tak jak Timor Wschodni jej mieszkańcom - jest jedną z największych tajemnic naszych czasów. Okazało się, że minister "komunikacji" w rządzie Australii nie potrafiła wskazać tej prowincji na mapie, zupełnie tak, jakby ona nie istniała.

Szacuje się, że z rąk żołnierzy armii indonezyjskiej zginęło 100 tysięcy mieszkańców Papuy, co stanowi około 10% populacji. Według zeznań uchodźców liczba ofiar jest znacznie większa. Na początku tego roku do wybrzeży Australii przybiła tratwa z 43 mieszkańcami Papuy Zachodniej. Spędzili oni w tej ekstremalnie ryzykownej podróży sześć tygodni, nie mieli już żywności, a resztkę wody wlewali w usta swoim dzieciom.

- Gdybyśmy dostali się w ręce armii indonezyjskiej - powiedział Herman Wainggai, przywódca uciekinierów - większość z nas zostałaby zabita. Mieszkańców Zachodniej Papuy traktują jak zwierzęta. I zabijają nas jak psy. Do tego celu stworzyli oddziały zbrojne i bandy najemników. Dokładnie tak samo jak w Timorze Wschodnim.

Około 6 tysięcy osób ukrywało się przez ponad rok w gęstej dżungli, po tym jak indonezyjskie siły specjalne zniszczyły ich wioski i pola uprawne. Flaga Zachodniej Papuy jest zakazana. Złamanie tego zakazu traktowane jest jako "zdrada". Dwóch mężczyzn zostało skazanych na 10 i 15 lat więzienia jedynie za próbę wciągnięcia tej flagi na maszt. Po jednym z ataków na wioskę w Papui Zachodniej, indonezyjscy oprawcy wybrali jednego z mieszkańców, oblali go benzyną i podpalili mu włosy. Jako "przykład" dla reszty.

Gdy w 1949 roku Holandia nadała Indonezji niepodległość, stwierdzono, że Papua Zachodnia jest osobną jednostką geograficzną zamieszkałą przez grupę etniczną o odmiennym charakterze narodowym. Opublikowany w listopadzie ubiegłego roku przez Instytut Historyczny Holandii w Hadze raport ujawnia, że Holendrzy potajemnie uznali "prawo mieszkańców Papuy Zachodniej do utworzenia osobnego państwa". Jednak pod naciskiem administracji Johna F. Kennedy'ego zgodzili się oni na to, by Indonezja objęła "tymczasowo" kontrolę nad tymi terenami, które administracja w Białym Domu określiła mianem "kilku tysięcy mil zamieszkałych przez kanibali".

Mieszkańcy Zachodniej Papuy zostali osaczeni. Holendrzy, Amerykanie, Brytyjczycy i Australijczycy poparli nadzorowany przez Organizację Narodów Zjednoczonych "Akt Wolnego Wyboru". Złożony z dwudziestu pięciu obserwatorów ONZ zespół miał ograniczone możliwości poruszania się i był stale nadzorowany przez armię. Odmówiono im również dostępu do tłumaczy. W przeprowadzonym w 1969 roku "głosowaniu" wzięło udział około 1000 mieszkańców Zachodniej Papuy, spośród populacji liczącej ponad 800 tysięcy osób. Wszyscy "głosujący" zostali wyznaczeni przez Indonezyjczyków. W przeprowadzonym pod lufami karabinów "głosowaniu' wszyscy zgodzili się na pozostawienie ich kraju pod rządami generała Suharto - który doszedł do władzy w 1965 roku w wyniku - jak nazwała to później CIA - "jednego z największych masowych morderstw XX wieku". Dużo później, w 1981 roku, obradujący na wygnaniu Trybunał Praw Człowieka w Papui Zachodniej, usłyszał od Eliezera Bonay, pierwszego indonezyjskiego zarządcy tej prowincji, że w latach 1963-69 zamordowano około 30 tysięcy mieszkańców Papuy Zachodniej. O zbrodniach tych Zachód praktycznie nic nie wiedział.

Milczenie tak zwanej "społeczności międzynarodowej" wynika z ogromnego bogactwa Papuy Zachodniej. W listopadzie 1967 roku, niedługo po zdobyciu władzy przez Suharto, odbyła się w Genewie nadzwyczajna konferencja sponsorowana przez Time-Life Corporation. Jej uczestnikami byli najpotężniejsi kapitaliści świata, wśród których był bankier David Rockefeller. Na przeciwko nich usiedli ludzie Suharto, znani jako "mafia z Berkeley", gdyż kilku z nich uzyskało od rządu amerykańskiego stypendia na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. W ciągu trzech dni cała gospodarka Indonezji została rozparcelowana, kawałek po kawałku i sektor po sektorze. Znajdujące się w Zachodniej Papui złoża niklu przypadły konsorcjum amerykańsko-europejskiemu, zasoby leśne uzyskały firmy z Japonii, Francji i Stanów Zjednoczonych. Nagroda główna jednak - największe na świecie złoża złota i trzecie co do wielkości złoża miedzi - przypadły w udziale amerykańskiemu gigantowi przemysłu wydobywczego firmie Freeport-McMoran. W zarządzie tej spółki zasiada Henry Kissinger, który jako amerykański sekretarz stanu, dał Suharto "zielone światło" do przeprowadzenia inwazji Timoru Wschodniego. Tyle mówi holenderski raport.

Freeport jest dzisiaj prawdopodobnie największym źródłem zysków dla indonezyjskiego reżimu: firma ta przekazała Dżakarcie ponad 33 miliardy dolarów na przestrzeni ostatnich 15 lat. Mieszkańcy Zachodniej Papuy nie mieli jednak szansy skorzystać z tych dochodów. W grudniu ubiegłego roku, w dystrykcie Yahukimo zmarło z głodu 55 osób. Indonezyjska gazeta "The Jakarta Post" określiła występowanie głodu w tej "opływającej w bogactwa" prowincji "okrutną ironią". Według danych Banku Światowego, "poniżej granicy ubóstwa żyje 38 procent populacji Papuy, wskaźnik ten ponad dwukrotnie przekracza średnią krajową".

Kopalnie będące własnością firmy Freeport są strzeżone przez oddziały specjalne indonezyjskiej armii, które są zbieraniną najohydniejszych terrorystów świata, co pokazują zbrodnie dokonane przez nich w Timorze Wschodnim. Oddziały te, znane jako Kopassus, zostały wyposażone przez Brytyjczyków i przeszkolone przez armię australijską. Rząd premiera Howarda ogłosił w grudniu ubiegłego roku, że w bazie australijskich sił specjalnych w okolicach Perth wznowiona zostanie "współpraca" armii australijskiej z oddziałami Kopassus. W oświadczeniu będącym czystym zaprzeczeniem prawdy, minister obrony Australii, senator Robert Hill, ukazał oddziały Kopassus jako "jedne z najbardziej efektywnych w odbijaniu porwanych samolotów czy uwalnianiu zakładników". Archiwa organizacji monitorujących przestrzeganie praw człowieka pełne są dowodów na działania Kopassus, które określić można jedynie mianem bestialskiego terroryzmu. Jednym z przykładów niech będzie maskara dokonana przez Kopassus 6 lipca 1998 roku na należącej do Papuy Zachodniej wyspie Biak. Żołnierze oddziałów specjalnych zabili wtedy ponad 100 osób, głównie kobiety.

Armia indonezyjska nie była jednak w stanie zdławić i rozbić powszechnego Ruchu Wolnej Papuy. Od 1965 roku, praktycznie w pojedynkę, organizacja ta przypomina Indonezyjczykom, że są okupantami. Działania Ruchu spowodowały konieczność zwiększenia kontyngentu wojsk rządowych w Zachodniej Papui. Z Dżakarty przypłynęły dwa otrzymane od Wielkiej Brytanii okręty Tactica. Zostały one dostarczone, gdy ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii był Robin Cook, który ogłosił wprowadzenie do polityki międzynarodowej "wymiaru etycznego". Wyprodukowane przez BAE Systems samoloty Hawk również były wykorzystywane do ataków przeciwko mieszkańcom Zachodniej Papuy.

Los 43 osób, które wystąpiły o azyl w Australii, jest nie do pozazdroszczenia. Łamiąc prawo międzynarodowe, rząd Howarda przeniósł ich z kontynentu na Wyspę Bożego Narodzenia. Powinniśmy uważnie obserwować, jakie będą dalsze losy tych ludzi. Jeżeli historia praw człowieka nie ma być historią bezkarności wielkich mocarstw, Organizacja Narodów Zjednoczonych musi zająć się tragedią, która dotyka Zachodnią Papuę, tak jak zajęła się w końcu dramatem Timoru Wschodniego.

Czy zawsze musimy czekać, aż liczba krzyży znów zacznie rosnąć w zastraszającym tempie?

Aby dowiedzieć się, jak można pomóc, odwiedź stronę: www.freewestpapua.org.


Oryginalny artykuł: The Secret War Against The Defenceless People Of West Papua, John Pilger, 9 marca 2006 r.
Porady

W ministerstwie wierzą w pakt z diabłem?

Ignacy Wyszomirski  
Na stronie internetowej MSZ pojawiło się całkiem zaskakujące ogłoszenie. Tylko czy na pewno wszyscy są zaskoczeni?

- Ile czasu potrzeba, żeby przygotować międzynarodową konferencję?
- To zależy, jaka to konferencja...
- Poważna, organizowana dla ministerstwa spraw zagranicznych, na 100 osób. Ile czasu trzeba?
- No, jeśli jest do zrobienia wszystko...
- Tak, wszystko. W tej chwili jest tylko tytuł konferencji. Trzeba zaprosić gości, napisać materiały konferencyjne i je wydrukować, zamówić hotele, zorganizować przejazdy gości z lotniska i jeszcze...
- Chwilkę! Co jeszcze? Nie za dużo tego? Pewnie jeszcze przygotowanie wyżywienia...
- Tak i jeszcze dobrze by było zorganizować jakieś imprezy towarzyszące. Ile to czasu zajmuje?
- Skoro to ma być poważna konferencja, to mówców trzeba zaprosić minimum trzy miesiące wcześniej. To absolutne minimum. Ale lepiej zabrać się do pracy z pół roku wcześniej.
- A w pięć dni da się to wszystko zrobić?
- Co Pan! Żarty sobie stroisz? Musiałbym mieć pakt z diabłem!

Ministerstwo spraw zagranicznych pewnie nie mają takich obaw. Na stronie internetowej, w dziale "Konkursy ministra", można przeczytać ogłoszenie, że poszukiwany jest organizator konferencji międzynarodowej. Propozycje należy składać do 20 czerwca. Wybór organizatora będzie ogłoszony do 27 czerwca. A konferencja ma się odbyć... dokładanie w dniach 3-6 lipca. Tego roku. Czyli zaledwie 5 dni później.

Czy w ministerstwie wierzą, ze da się zorganizować międzynarodową konferencję w 5 dni? Musieliby wierzyć, ze organizator ma pakt z diabłem. A może nie muszą w to wierzyć? Może coś wiedzą, czego my nie wiemy i czego nie przeczytasz na żadnej stronie internetowej?

Ogłoszenie ministra jest na stronie MSZ.